Spacer był wspaniały. Niall okazał się świetnym przewodnikiem i ku mojej uciesze zobaczyłem w końcu Big Bena. Żadne zdjęcia nie mogły się równać z widokiem na żywo, moim zdaniem był genialny, dopracowany w każdym szczególe i na prawdę robił wrażenie. Odwiedziliśmy jeszcze "najlepszą cukiernie w całym Londynie" jak to powiedział Nialler i muszę przyznać, że chyba się nie mylił, bo chyba w całym swoim siedemnastoletnim życiu nie jadłem jeszcze takich pysznych lodów. Zjadłem dwie gałki - jedną miętową z kawałkami czekolady, a drugą czekoladowo - ciasteczkową. Mój towarzysz oczywiście pochłoną ich dwa razy więcej niż ja. Myślę, że najchętniej zjadłby wszystkie dostępne smaki, gdyż przez co najmniej dziesięć minut nie mógł się zdecydować, mówiąc, że nie chce, aby innym lodom było przykro (?). Rozbawił mnie tym rozumowaniem, ale już więcej nie pytałem się o jego "poglądy" i uzbroiłem się w cierpliwość. Kiedy o siedemnastej piliśmy razem herbatę przypomniało mi się, jak blondyn wspominał rano o tym, że na sto procent będzie padać. Podroczyliśmy się trochę na ten temat:
- Znowu miałem rację. - rzuciłem.
- Głupi ma zawsze szczęście. - podsumował Niall.
- Mówisz tak, bo ci się nie udało... - uśmiechnąłem się triumfalnie.
- Wcale nie! - krzykną z udawaną złością, ale i tak widziałem, że on wie, ze ja wiem lepiej.
Resztę dnia spędziliśmy na spacerowaniu po różnych, mniej i bardziej zamożnych dzielnicach Londynu. Około dziewiętnastej spotkaliśmy znajomych Niallera, który zupełnie zapomniał o swoich dzisiejszych planach. Widać było, ze nie wie co zrobić, więc zaproponowałem, że skoczę do sklepu po jakieś zakupy na kolację. Posłał mi wdzięczne spojrzenie, a stwierdziłem, że zapasy jedzenia z pewnością się przydadzą. Po otrzymaniu podstawowych instrukcji dotyczących tego, jak wrócić do domu pożegnałem się i ruszyłem w kierunku odwrotnym do tego, który obrała paczka przyjaciół.
Kiedy zaopatrzyłem się w podstawowe produkty spożywcze stwierdziłem, że nie mam ochoty wracać do mieszkania i postanowiłem jeszcze trochę pobyć sam ze sobą. Chodziłem i delektowałem się widokiem nowego miasta, czułem, że w końcu coś może się zmienić, ze coś może być lepsze. Myślałem i stwierdziłem, że w sumie to lubię być sam. Mogę wtedy marzyć, płakać, śmiać się - robić wszystko, bo wiem, że nie będę narażony na krytykę z niczyjej strony. Mogę krzyczeć i śpiewać, mogę latać. Lubię myśleć, nawet wtedy, gdy te przemyślenia są smutne, bo kiedy zastanowię się nad problemami, to może uda mi się znaleźć sposób na to, aby je rozwiązać.
Ogólnie rzecz biorąc, to planowałem całą drogę pokonać ze słuchawkami na uszach, ale okazało się, że musiałem zostawić je w kieszeni spodni, w których wpadłem do wody. Ze smutkiem stwierdziłem, że pewnie i tak będę musiał kupić nowe. Szybko jednak moją głowę zaprzątnęły inne myśli.
Pożerałem wzrokiem nieznane mi scenerie, patrzyłem na ludzi. Każdy był inny, ale doszedłem do wniosku, że wszyscy są do siebie podobni. Nie chodzi oczywiście tylko o to, że mamy kończyny, ograny wewnętrzne itd., ale o to, że każdy coś czuje. Niektórzy są szczęśliwi, inni smutni, ale nie da się być całkowicie obojętnym...
Z rozważań wyrwał mnie dźwięk gitary. To on mną pokierował. Już po chwili stałem jak zaczarowany, słuchając ulicznego grajka. Musiał być ślepy. Miał na sobie ciemne okulary, a przy stopach leżała porzucona, biała laska. Usiadłem koło niego i rozpoznałem melodię. Zacząłem wystukiwać rytm i... śpiewać. Tak po prostu, na początku nieśmiało, ale potem dźwięki wydobywające się z moich ust były coraz odważniejsze. Nawet nie zauważyłem kiedy wokół nas zaczął tworzyć się tłumek gapiów. Do staromodnego pokrowca wpadały pieniądze, ale ja byłem całkowicie pochłonięty muzyką i niezbyt mnie to wtedy obchodziło. Słyszałem odgłos palców ślizgających się po strunach, zapomniałem o świecie, teraz byłem tylko ja, mój ślepy towarzysz i muzyka. Było to, co kocham.